II wojna światowa przyniosła terror i bezlitosną eksterminację. Nie ominęła ona mieszkańców Kartuz. Jest to najtragiczniejszy okres w dziejach miasta.  1 września 1939 roku powiat kartuski został zaatakowany przez siły niemieckie z dwóch kierunków: z zachodu przez granicę niemiecką i od wschodu przez granicę gdańską. Na tereny Pomorza Gdańskiego natarła IV armia Wehrmachtu pod dowództwem generała Güntera v. Kluge. Z jej składu wydzielona została 207 dywizja piechoty generała Karla von Tiedemanna, której zamiarem było połączyć się z oddziałami gdańskiej Landespolizei dowodzonej przez generała Friedricha Eberhardta atakującej z terenów wschodnich. Zadanie obrony obszaru powiatu kartuskiego sztab Lądowej Obrony Wybrzeża powierzył IV Kartuskiemu Batalionowi Obrony Narodowej[2]. Jego dowódcą został kpt. Marian Mordawski, adiutantem por. rez. Bernard Hennig, oficerem gospodarczym ppor. rez. Stanisław Biernacki, a lekarzem por. rez. lek. med. Edmund Mroczkiewicz. Batalionem dowodził do 5 września kpt. Marian Mordawski, od 6 do 17 września 1939 roku mjr Stanisław Hochfeld, zaś od 17 do 19 września 1939 roku kpt. Roman Wasilewski. W skład batalionu wchodziły trzy kompanie, które mobilizowały się w Chmielnie, Kartuzach i Żukowie. Kompanię kpt. Wasilewskiego, broniącą rejonu Kartuz, wspierał pluton zwiadu, pluton ciężkich karabinów maszynowych ppor. Szczęsnego i jedno działko przeciwpancerne, którego celowniczym był Michał Flisykowski ze Sławek. Druga kompania, dowodzona przez kapitana Michała Pikułę, działała w rejonie Żukowa, obejmowała swym zasięgiem także Banino i Przodkowo, trzecia natomiast, dowodzona przez kpt. Stanisława Grajskiego, broniła Chmielna.

Działania wojenne rozpoczęły się atakiem na odcinek chroniony przez komisariat Straży Granicznej w Sulęczynie, na który uderzył 322 pułk piechoty wchodzący w skład 207 dywizji gen. Tiedemanna.  2 września w godzinach popołudniowych niemiecka 207 dywizja piechoty zajęła Kościerzynę, a 3 września połączyła się na najwęższym odcinku Pomorza z siłami gdańskimi. 4 września maszerowała na Kartuzy, mając przed sobą 1 kompanię kpt. R. Wasilewskiego. Dostępu do miasta od strony Żukowa broniła kompania kpt. M. Pikuły, która odpierała silne ataki już od 1 września. Batalion Kartuzy bronił się jeszcze w rejonie Somonina i Ręboszewa, mając wsparcie w załodze pociągu opancerzonego. Niestety przewaga niemiecka była druzgocąca. 4 września wojska niemieckie zajęły Kartuzy.

Po ataku  Niemiec na Polskę jej tereny do 26 października 1939 roku znajdowały się pod administracją wojskową, przy której tworzono  administrację cywilną,  kierował nią szef zarządu cywilnego ( Chef der Zivilverwaltung). Podobnie było w powiecie kartuskim, w którym  już w pierwszych dniach wojny utworzona została niemiecka administracja wojskowa. Powołana także została niemiecka rada miejska, która rozpoczęła urzędowanie 15 czerwca 1942 roku.

Ogromną rolę na każdym szczeblu administracji spełniała władza partyjna. W powiecie przystąpiono do tworzenia struktur Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej NSDAP. Na szczeblu powiatu kierownikiem NSDAP był Kreisleiter, który zarazem często pełnił funkcję Landrata ( starosty). W powiecie kartuskim na czele NSDAP stał starosta Herbert Bush. Do połowy 1941 roku prawie wszyscy Kreisleiterzy ( kierownicy powiatowi NSDAP) byli równocześnie Landratami. Istniała więc w pełni zależność między stanowiskiem partyjnym a państwowym. Po 1941 roku starano się te dwie funkcje rozdzielić. Jak uważa historyk Jan Szyling wiązało się to prawdopodobnie z wprowadzeniem niemieckiej listy narodowościowej, która obciążyła administrację nowymi zadaniami. Niemniej pod koniec 1943 r. tylko w sześciu powiatach, w tym w powiecie kartuskim istniała unia personalna między stanowiskiem Landrata i Kreisleitera.

 NSDAP rozmieszczona była w większych miejscowościach powiatu. Najwięcej kół NSDAP powstało w Egiertowie. Zarządowi NSDAP w Kartuzach podlegało 11 kół: w Baninie, Bytowie, Pępowie, Kokoszkach, Czeczewie, Klukowie, Matarni, Tuchomiu, Warznie i Rębiechowie[. Członkami kół miejscowych NSDAP byli z reguły miejscowi Niemcy oraz wojskowi i napływowi urzędnicy niemieccy. Istotnym członkiem administracji okupacyjnej była również policja.

W ślad za oddziałami wojskowymi posuwały się grupy operacyjne policji bezpieczeństwa ( Einsatzgruppen der Sicherheitspolizei) oraz tajnej policji państwowej ( Geheime Staatsera polizei – Gestapo). Policji kryminalnej ( Kriminalpolizeri- Kripo), policji ochronnej (Schutzpolizei) i żandarmerii ( Gendermerie). Tajna policja państwowa i policja kryminalna tworzyły tak zwaną policję bezpieczeństwa (Sipo). Głównym ich zadaniem była pacyfikacja zajętego obszaru, utworzono  je przed agresją zbrojną na Polskę. Istniała ścisła współpraca inspektorów policji porządkowej, policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa z władzami administracyjnymi powiatu. Landraci i burmistrzowie jako zwykłe władze policyjne otrzymywali polecenia służbowe od inspektora policji bezpieczeństwa i SD oraz od inspektora policji porządkowej. Na szczególną uwagę zasługuję ścisła współpraca tajnej policji państwowej (Gestapo) z władzami administracji państwowej. Na terenie miasta i powiatu kartuskiego znana była zbrodnicza działalność grupy operacyjnej zorganizowanej na polecenie szefa policji bezpieczeństwa Einsatzkommando 16 pod dowództwem szefa gestapo w Gdańsku R. Trögera oraz oddziału SS- Wachsturmbann „Eichmann” ( złożonego z członków policji gdańskiej)[27]. Istotny udział w zbrodniach dokonywanych na Pomorzu i terenie powiatu kartuskiego  miała organizacja paramilitarna Selbstschutz (Samoobrona) zorganizowana na osobiste polecenie Himmlera przez Ludolfa von Alvenslebena[28].  Selbstschutz aktywnie uczestniczył w działaniach eksterminacyjnych wymierzonych w polską inteligencję. Członkowie tej organizacji byli dla Polaków szczególnie niebezpieczni ze względu na doskonałą znajomość lokalnych stosunków i uwarunkowań społecznych. Ponadto działając w szeregach Selbstschutzu, mogli uregulować wiele zadawnionych sąsiedzkich sporów i porachunków, jak również zagarnąć mienie należące do aresztowanych i mordowanych Polaków. Na terenie powiatu kartuskiego w organizacji tej działali miejscowi Niemcy i volksdeutsche. Działalność ich trwała do końca 1939 roku, kiedy to zastąpiono je organizowanymi przez starostwo stałymi placówkami policyjnymi.  

Narodowość

Spis z dnia       9 XII 1939 r.

% ogółu

Spis z dnia       9 XII 1941 r.

% ogółu

 

Liczba ludności

 

Liczba ludności

 

Polacy miejscowi (autochtoni)

42 414

56,89

43 326

57,8

Polacy spokrewnieni z Niemcami

-

-

24 786

33,08

Dzieci do lat 14 (Polacy i Niemcy)

26 483

35,52

-

-

Polacy napływowi

1 661

2,22

641

0,86

Żydzi

4

0,03

-

-

Niemcy (Volksdeutsche)

3 815

5,12

4 760

6,36

Niemcy z Rzeszy i Gdańska

-

-

1 268

1,69

Niemcy bałtyccy

-

-

39

0,05

Niemcy z Wołynia i Besarabii

-

-

36

0,04

Pozostali (Ukraińcy, Rosjanie)

170

0,22

71

0,09

Razem

74 547

100,00

74 927

100,00

Tabela 5 Ludność powiatu kartuskiego w niemieckich spisach ludności z lat 1939 i 1941, źródło: Wysiedlenia na Pomorzu w latach 1939-1948 s. 64  

***     

W miastach liczących powyżej 5 tysięcy mieszkańców, między innymi w Kartuzach działała policja porządkowa i ochronna gmin. Policją porządkową w Kartuzach dowodził Freytag. Natomiast ochronę obszaru powierzono żandarmerii[30]. Wzajemne stosunki pomiędzy funkcjonariuszami policji ochronnej i żandarmerii   w Kartuzach nie układały się najlepiej. Sprawami budownictwa w powiecie zajmował się Powiatowy Urząd Budowlany kierowany przez Frankego. Ściśle z nim powiązany był Urząd Katastralny, na czele którego stał Motz.

Niemcy, po wkroczeniu do Kartuz  zmilitaryzowali i poddali nadzorowi administracyjno-policyjnemu kolej oraz straż pożarną. Kartuska kolej została włączona do rejonowej Dyrekcji Kolei Rzeszy w Gdańsku. W miejsce straży pożarnej powołano straż zawodową.

Zmiany nastąpiły także w sądownictwie i lecznictwie. W 1939 r. gdański Sąd Krajowy (Landgericht) mianował radcę Schliepera do kierowania działalnością Sądu Okręgowego (Amtsgerich) w Kartuzach. Lecznictwo w Kartuzach dla ludności cywilnej było w złym położeniu. Szpital powiatowy spełniał rolę lecznicy wojskowej, zaś leczeniem ludności cywilnej zajmował się Powiatowy Urząd Zdrowia, kierowany przez doktora Tauporna. Ze wspomnienia  Barbel Merkel wiemy, że do Kartuz przybył lekarz z Berlina:

Mój dziadek w ciągu 48 godzin musiał przekazać swoje stanowisko w klinice uniwersyteckiej i objąć praktykę w Polsce. Ta miejscowość nazywała się Kartuzy, ale była tak mała, że nie można było jej znaleźć na żadnej mapie. Moi dziadkowie byli bardzo smutni, że musieli opuścić Berlin, ale mojej mamie naturalnie było wszystko jedno.

Tak też cała trójka przeprowadziła się w październiku 1939 r. do Kartuz. W międzyczasie udało im się znaleźć, że ta mała miejscowość leży w polskim korytarzu, niedaleko Gdańska. To było romantyczne małe miasteczko ze starymi domami rzemieślniczymi (pruski mur), dużymi gospodarstwami rolniczymi (gburskimi), a na obrzeżach z wieloma jeziorami i gęstymi lasami, które je okalają.

Właściwie było w tym dużym mieszkaniu, naprzeciw parku, bardzo wygodnie. Gdyby nie to, że mieszkańcy byli tak podejrzliwi wobec „niemieckich intruzów”. To dotknęło bardzo moich dziadków. Moja babcia opowiadała mi nawet, że ona się bała. Sami nie chcieli jechać z Berlina do ustronnych Kartuz, a byli źle widziani i nawet nie pozdrawiani.

Pierwszy pacjent przybył po 5 tygodniach. Był to zmarły, nieboszczyk, tj. mojemu dziadkowi ufano tylko przy wystawieniu aktu zgonu !

Stopniowo obsługiwał on również nagłe przypadki, gdyż droga do własnego lekarza, który mieszkał w oddali 39 km, była zbyt daleka. I tak przychodziło coraz więcej ludzi. Powoli zaczęli ufać, a moi dziadkowie zżywali się z nimi.

W 1942 r. urodziła się moja ciocia Brigitte, a w 1944 r. mój wujek Eberhard. Mama i babcia opowiadała mi, że chrzty były bardzo szczególne.

W Kartuzach nie było kościoła ewangelickiego (błąd istniał w Rynku) Tak  też weranda została opróżniona i ozdobiona. Pomoc domowa, Kaszubka, przyniosła jako prezent na chrzciny dwie duże świece z jej kościoła katolickiego, chłopi podarowali żywe kury, kaczki i króliki, a ewangelicki pastor przyjechał specjalnie z Gdańska na chrzciny. Moim dziadkom było lżej na duchu, że oni teraz wreszcie mieli dobry stosunek do mieszkańców. Polski lekarz, którego praktykę przejął mój dziadek, przychodził często wieczorem na kolacje i nawet na chrzciny.(…)

Także pacjenci byli bardzo przychylni do dzieci. Jedna starsza Pani, którą mój dziadek wyleczył z ciężkiej choroby, wyhaftowała wraz ze swoją siostrą piękne długie zasłony do pokoju dziecinnego i nam je podarowała. To są wzory kwiatów w świecących kolorach wykonanych na grubym, samodziałowym lnie. One są tak piękne, że zostały zabrane na ucieczkę. I dlatego wisiały 26 lat później w moim pokoju dziecinnym, gdy ja się urodziłam.

Moja mama wspomina też jeszcze letnie pobyty nad morzem. Babcia mówi, że ta miejscowość nazywa się Sopot. Zimą, aż do Wielkiej Nocy jeździły one grubo ubrane na sankach przez wiele jezior okolicy. Tam było zawsze długo zimno i długo leżał śnieg. Moi dziadkowie i ich dzieci nie widzieli w Kartuzach ani samolotów, ani nalotów bombowych, ani głodu. To były ciche lata. Ale Rzesza Niemiecka przegrała wojnę i wszyscy Niemcy musieli uciekać. Moi dziadkowie mówili, że dużo ludzi podczas ucieczki zmarło z zimna albo z głodu. Rodzina mojej mamy miała dużo szczęścia, gdyż jej udzielono pomocy. Wspominany polski lekarz i niektórzy przyjaciele zorganizowali dla babci i jej trójki małych dzieci karetkę pogotowia, która przewiozła ich przez bomby i ataki artyleryjskie. Mój dziadek uciekał samodzielnie. Wszyscy byli szczęśliwi, gdy spotkali się u moich pradziadków w Berlinie. Moja babcia mówi często o 5 latach w Polsce, gdzie było im dobrze, chociaż była wojna.

Wspomnienie to pokazuje jak diametralnie różniły się losy Niemców   przybyłych w czasie okupacji do Kartuz od losów Polaków. Znakomicie oddaje to tytuł artykułu prof. C. Obracht-Prondzyńskiego, Kaszuby w minionych dwóch stuleciach: miejsce wspólne, losy różne, podzielona pamięć.

Część Niemców zachowywała się lojalnie wobec swych sąsiadów Polaków-Kaszubów. Niektórzy z nich nie bacząc na konsekwencje ostrzegali Polaków przed aresztowaniem lub wstawiali się za nimi, aby obronić ich przed wysiedlaniem, czy skierowaniem do obozów. Często władze hitlerowskie odmawiały prośbom Niemców, aby szczególnie w ten sposób podkreślić negatywną reakcję na przyjaźnie z Polakami.  Poza tym były zabronione kontakty żołnierzy niemieckich  z kobietami – Polkami. Takie znajomości kończyły się surową karą. Tak było w przypadku Erwina Kapanke, urodzonego w Ostrzycach, tamtejszego wójta. Za wstawiennictwo u  swoich przełożonych w sprawach Polaków, został wcielony do wojska i wysłany na front wschodni, gdzie wkrótce zginął[37].  Innym  z przykładów  udzielania pomocy Polakom  w czasie okupacji   jest historia Marii Szymichowskiej.  W 1940 roku podjęła  pracę w charakterze sekretarki (księgowej)  w majątku Niemca Alberta Hoene  w Borczu.  Jego przychylny stosunek do Polaków potwierdzają relacje wielu tamtejszych mieszkańców[38]. Stanął w obronie księży Arasmusa z Kiełpina i Lafonta z Żukowa oraz bankowca Ćwiklińskiego z Kartuz. Ksiądz Antoni Arasmus  został aresztowany na początku września 1939 r. i osadzony w więzieniu w Kartuzach. Wydobył  go stamtąd Albert Hoene, właściciel majątku w Borczu. Ksiądz Arasmus mieszkał przez cztery tygodnie w jego dworku.

Maria Szymichowska pracowała w majątku Hoenego w Borczu,  poznała tam braci Albina (był gorzelnianym w majątku) i Alfonsa Sulewskich. Nawiązała kontakt z Klemensem Wickim, ważną postacią siatki wywiadowczej Armii Krajowej „Stragan”. Została łączniczką AK. Przenosiła zaszyfrowane meldunki do miejsc kontaktowych w Kartuzach, dokąd udawała się zazwyczaj raz w tygodniu odwiedzając rodziców. 26 czerwca 1942 roku aresztowano ją  w majątku w Borczu. W tym samym czasie złapano w Tokarach Klemensa Wickiego, zaś w Policach Sulewskiego.  Razem z tej siatki wywiadowczej aresztowano 13 osób. Wszyscy mężczyźni, oprócz dwóch, otrzymali karę śmierci i zostali zgilotynowani. Tych dwóch, którym niczego nie udowodniono, wysłano do obozu koncentracyjnego, którego nie przeżyli. Szymichowska była torturowana w więzieniu przy Neuegarten 27 w Gdańsku i w Berlinie. Pomimo interwencji Alberta Hoene została skazana - 13 stycznia 1943 r. - przez niemiecki Najwyższy Sąd Wojenny w Berlinie na karę śmierci. Wyrok jednak w następstwie starań Hoenego nie został uprawomocniony. 23 sierpnia 1943 r. odbyła się druga rozprawa w Torgau (Saksonia), na której bronił ją nie tylko adwokat, ale i Hoene[41]. Ostatecznie Sąd Wojenny w Berlinie skazał ją  na 5 lat zaostrzonego obozu karnego. W 1943 r. trafiła do najcięższego hitlerowskiego więzienia dla kobiet do Fordonu. Jako więźniarka pracowała w okropnych warunkach w niemieckiej fabryce amunicji pod Bydgoszczą. Gdy w styczniu 1945 r. zbliżał się rosyjski front, od niechybnej śmierci uratował ją w czasie ucieczki Austriak w hitlerowskim mundurze - Alojzy Hrudyczka, który jak się później okazało, zginął na pierwszej linii frontu.  Wraz z nią  z Fordonu z transportu pieszego  uciekły  siostry Szadachówny  z Torunia. Jak wspominała: „Gdy w roku 1945 udało mi się zbiec z transportu, Hoene dowiedziawszy się o mojej kryjówce, zamiast wydać mnie w ręce władz niemieckich, udzielił przestróg i chciał sam przewieźć mnie w bezpieczne miejsce”.

 (oprac. B. K)

Szymbark, czerwiec 1941 r. 

Szymbark, czerwiec 1941 r. 

Szymbark, czerwiec 1941 r.